Malgorzata Pytel
Posts by Malgorzata Pytel:
WUE dla WOŚP
Jak oswoić lęki i odnaleźć wewnętrzny spokój? Zapraszamy na spotkanie autorskie…

Wykładowców oraz studentów Warszawskiej Uczelni Ekonomicznej i Warszawskiej Wyższej Szkoły Biznesu zapraszamy w poniedziałek, 29 listopada, o godzinie 15.00 na spotkanie z Ireneuszem Gralikiem do Czytelni WUE.
Podczas wydarzenia będziemy dyskutować o ważnych sprawach, których autor dotyka w swoich książkach, m.in. o współczesnych lękach i sposobach na ich oswajanie, odnalezieniu spokoju w czasach zagrożenia, budowaniu relacji w dzisiejszym świecie.
Ireneusz Gralik jest autorem opowiadań i powieści, inspiratorem rozwoju osobistego. Napisał m.in. Inspirujące myśli. Klucze do siebie, Inspirujące opowiadania, Słuchajcie siebie, Jabłka i kwiaty oraz powieść Bracia. Wieloletni ekspert w zakresie budowania i utrzymywania długoterminowych relacji z ludźmi. Zawsze optymista. Namawia do pilnowania własnych myśli i nieunikania rozmów, zwłaszcza tych, które wydają się „trudne”. Jest zdania, że każda rozmowa rozwija, trudniejsza jeszcze bardziej. Jego motto brzmi: „W zdrowym ciele zdrowa myśl”. Przyszedł czas na ODWAGĘ!
Uaktualniona organizacja roku akademickiego
Organizacja roku akademickiego 2020/2021
Szanowni Państwo,
Organizacja roku dla studentów Dziennikarstwa i komunikacji społecznej
Wydział Nauk Społecznych
semestr zimowy |
01.10.2020 – 28.02.2021 |
w tym: zajęcia dydaktyczne |
17.10.2020 – 23.12.2020 studia niestacjonarne 19.10.2020 – 23.12.2020 studia stacjonarne
|
wakacje zimowe |
24.12.2020 – 06.01.2021
|
zajęcia dydaktyczne cd. |
07.01.2021 – 05.02.2021
|
egzaminacyjna sesja zimowa |
08.02.2021 – 14.02.2021
|
egzaminacyjna sesja poprawkowa semestru zimowego |
15.02.2021 – 21.02.2021
|
przerwa międzysemestralna |
15.02.2021 – 28.02.2021
|
semestr letni |
01.03.2021 – 30.09.2021 |
w tym: zajęcia dydaktyczne |
01.03.2021 – 31.03.2021
|
wakacje wiosenne |
01.04.2021 – 06.04.2021
|
zajęcia dydaktyczne cd. |
07.04.2021 – 20.06.2021
|
egzaminacyjna sesja letnia |
21.06.2021 – 27.06.2021
|
egzaminacyjna sesja poprawkowa semestru letniego |
1.09.2021 – 15.09.2021 |
Studia niestacjonarne – terminy zjazdów
(sobota, niedziela)
semestr zimowy
październik 17, 18
listopad 7, 8 21, 22
grudzień 5, 6 19, 20
styczeń 9, 10 23, 24
luty 6, 7
semestr letni
marzec 6, 7, 20, 21
kwiecień 10,11 24, 25
maj 8, 9 22, 23
czerwiec 5,6 19, 20





Noworoczne postanowienie
Cześć, jestem Ola, nie palę 17 dni.
Czuję się świetnie, wręcz rewelacyjnie. Absolutnie nie brakuje mi papierosów.
Mój organizm docenia moją dojrzałą decyzję. Odwdzięcza się lepszą kondycją, ładniejszą cerą
i zdecydowanie przyjemniejszym zapachem z ust.
Jestem taka szczęśliwa…
Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa!
NIE!
Gówno prawda, NIE jestem szczęśliwa, NIE czuję się świetnie, NIE mam ładniejszej cery, przeciwnie, mam wrażenie, że mój organizm za chwilę rozpadnie się z powodu braku nikotyny. TAK, cholernie chce mi się palić! O niczym innym nie mogę myśleć! Dostaję kurwicy, umieram…
Pomyśleć tylko, że ongiś, to znaczy przed Nowym Rokiem, byłam uśmiechniętą od ucha do ucha, szczęśliwą niewiastą. Prowadziłam iście rajski żywot. Rano, jak na prawdziwą księżniczkę przystało, wkładałam na swe nóżęta ciepłe botki i natychmiast udawałam się do kuchni, aby zaparzyć aromatyczną kawę lub mocną jak siekierę herbatę. Z owym czarodziejskim naparem, do którego czasem dolewałam kropelkę gorzałki, udawałam się szybciutko do swej jaskini (pokoju), aby zacząć prawdziwą ceremonię. Tak, tak, ceremonię, bo poranny papieros przy kawie i gazecie był dla mnie niezwykle wzniosłym rytuałem. Siadałam wygodnie na swym łożu, otwierałam „księgę informacji tygodniowych”, upijałam łyk kawy i… i zapalałam papierosa. Bóg jeden wie, jak niebiańskie uczucie towarzyszyło mi, gdy błękitno-szary dym unosił się w przestworzach i jednocześnie wypełniał me wygłodniałe jak smok płuca. Była to rozkosz, której nie da się opisać żadnymi słowami.
Co robiłam dalej?
Pełna energii wychodziłam ze swej dziesięciopiętrowej lepianki i udawałam się na uczelnię lub do pracy. Na przystanku tramwajowym, z papierosem w ustach, obserwowałam ludzi. Wszyscy wyglądali jak owce prowadzone na rzeź. Przeraźliwie smutni, przygnębieni, pozbawieni resztek energii.
Co innego ja.
Ja ochoczo pędziłam do pracy, w której już czekała na mnie szefowa-wiedźma z przygotowaną litanią pretensji.
Znowu się spóźniłaś, koszulka nie wyprasowana, co to za makijaż? Ty w ogóle masz na sobie makijaż? Jesteś hostessą, hostessą! Reklamujesz kosmetyki, więc masz się malować mocno! Rozumiesz? Masz wyglądać jak kurwa… itd.
Patrzyłam na nią ze skruszoną miną i wyobrażałam sobie, jak zmienia się w malutkiego, wściekłego krasnoludka, któremu z uszu tryska ogień. Bez najmniejszego wysiłku udawało mi się przez 7 godzin szczerzyć zęby do obcych ludzi. Wiedziałam bowiem, że po wyjściu z tej durnej pracy czeka mnie nagroda. Papieros. Papieros, od którego nawet wichura nie była w stanie mnie oderwać. Następnie jak potulne pacholę wracałam do domu i przygotowywałam sobie obiadokolację składającą się najczęściej z arbuza i fety. Po zjedzeniu owego obfitego posiłku zapalałam papierosa i włączałam „szkatułkę magii wszelkiej”, by upewnić się, iż nadal żyję w pięknym, bogatym kraju, w którym uczciwi politycy dbają o dobrostan zadowolonych obywateli. Po tak mile zakończonym dniu zasypiałam.
A teraz?
A teraz wspominam te piękne czasy, płaczę jak bóbr i udaję sama przed sobą, że nie chcę mi się palić, a mój organizm nie domaga się choćby małej dawki nikotyny.
W letnim płaszczu mam kilka papierosów „na czarną godzinę”… Jestem słaba.
Nienawidzę noworocznych postanowień!
Aleksandra Bednarek, absolwentka WUE
Ostatni
Historia ta miała swój początek w starym dębowym lesie, gdzie ludzki strach ukrywał to, co przez ostatnie dziesięciolecia nie chciało być odkryte. Skraj starego boru pokrywały bielejące kości, zmiażdżone złote napierśniki, zrzucane w panicznej ucieczce – nałokietnice, naramienniki, zarękawia i hełmy, skutecznie odstraszając śmiałków. Połamane, nienaturalnie powyginane, częściowo nadpalone próchniejące dęby były niemym świadkiem koszmarnej bitwy, której echo wracało każdej nocy do garstki ocalałych osadników, mieszkających nieopodal.
– Babciu, babciu! Boję się! – krzyk Azary zagłuszał kwilenie krasnoludka, któremu stara wiedźma podrzynała gardło czarnym druidycznym sierpem.
– Nie po to oddałam się Belzebubowi, ty mała, strachliwa larwo, byś imię swojej matki plugawiła człekopodobnym, piskliwym ścierwem! – odkrzyknęła stara Mara, niewzruszona krzykiem podopiecznej, z sadystycznym uśmiechem uśmiercając ofiarę.
– Babciu, babciu! Idą tu! Zniszczą nas! Spalą! Widziałam! – Azara nie dawała za wygraną; jej proroctwo mknęło właśnie labiryntem mrocznych korytarzy, w których cierpienie było wręcz namacalne.
Mara ułożyła zakrwawione truchło tak, by jego krew płynęła do glinianej misy z niestarannie wyrytym krzyżem Konfucjusza. Podniosła się z trudem, próbując ukryć przed sobą grymas wykrzywiający jej twarz. Ból dotykał również nieśmiertelnych. Zgoła trzy wieki istnienia odcisnęły piętno na jej zniszczonym zaklęciami, częściowo pokrytym trądem ciele. Starucha ruszyła powolnie w stronę czarnej izby, depcząc porozrywane, pokrwawione szaty porwanych, niezbrukanych pierwszej krwi. Kopiąc gnijącą nogą szczury ucztujące na przykutych do ścian potwornie okaleczonych zwłokach, mijała magiczne artefakty wyświetlające to, co nieuchronne i to, co zostanie stracone w przyszłości na setki lat.
– Banda podłych, niewdzięcznych szmaciarzy – mruknęła pod nosem, zerkając kątem oka na wyłaniające się z czarnej mgły popiersia: Kypselosa, Hitlera, Kaddafiego, Objanga, Kaczora. Podeszła do drzwi pokrytych starożytnymi runami, których odczytanie i zrozumienie równoznaczne było z podaniem dłoni Jej Wysokości Pani Śmierci. Wiedziała, że zaklęcie, które musi wypowiedzieć, znowu ją osłabi. Zdawała sobie sprawę, że po drugiej stronie drzwi istnieje byt znacznie potężniejszy od niej, karmiący się jej chorobą, jej lękiem, jej siłą. Nie mogła zrobić nic. Ziarno, którego tak ongiś pragnęła, wypuściło pnącza, które wrzynało się w sposób co najmniej barbarzyński w jej istnienie. Otworzyła usta, a z nich zaczęło płynąć zaklęcie:
W zgniłej krwi i cierpieniu zrodzona,
mrokiem historii naznaczona,
utkana z choroby, zbrodni i nędzy,
królowo potępionych, fałszu, krwią zbrukanych pieniędzy,
pozwól, o Pani Śmierci, Cierpieniu i Udręce,
ofiarować resztki mej mocy Tobie w podzięce,
chroń mnie od jasności, moja Czarna Pani,
jad z mojej krwi niech dobro po wszech czasy mami,
czarna kostucho, trzymaj kosę przy sobie,
czas zemsty nadchodzi, Ona tobie pomoże,
przyszedł czas rzezi, pora otworzyć wrota,
na tętnicy ludzkości zaciśnie się garota.
Wchodząc do zaciemnionego pomieszczenia, jej ciało przeszył dreszcz. Bała się panicznie. Złowrogie, słoneczne promienie za wszelką cenę próbowały przebić się przez czarną kotarę zasłaniającą małe, okratowane okno, którego bezpieczeństwa strzegło zaklęcie unicestwienia.
– Babciu, proszę, opowiedz mi coś, cokolwiek. Wciąż mam tę samą wizję – łkała Azara, zupełnie nie zwracając uwagi na to, jak jej łzy topią czarną, lnianą tunikę, wżerają się w azbestowe posłanie, przeżerają je i wtapiają w utkaną resztkami pożywienia, moczem i strachem posadzkę. Mara usiadła na skraju łóżka dziewczynki, wpatrując się w jej krwistoczerwone źrenice. Gładząc płomienną burzę włosów młodej wiedźmy i sycąc jej potęgą, zaczęła opowieść.
– Ongiś były czasy, w których nie musiałyśmy uciekać. My, rasa ludzka, gnomy, elfy, smoki istnieliśmy w pełnej symbiozie. My pomagałyśmy im w doborze odpowiednich władców, oni w zamian gwarantowali nam pożywienie. Wyrachowana współpraca, wymiana potęgi na moc. Kres współistnienia przyszedł nagle. Śmierć jednego władcy i koronacja następnego zaczęły erę, w której mogłyśmy już tylko mścić się na naszych oprawcach. Przysięga została złamana… – opowieść starej wiedźmy przerwała niecierpliwość wnuczki.
– Ale… ale jak to, babciu, chcesz powiedzieć, że ongiś byłyśmy potężne, że nie musiałyśmy się kryć w takich nędznych miejscach? Kim była moja mama, kim ja jestem i dlaczego wciąż tu mieszkamy? – raptowny słowotok Azary wyprowadził z równowagi Marę, ta jednak za wszelką cenę próbowała nie dać po sobie poznać, że boi się małej, nieświadomej swojej mocy wiedźmy.
– Zawrzyj pysk, plugawa! – Mara wciąż próbowała zachować grę pozorów, grę, od której zależało jej istnienie. – Twoja matka poczęta została w najmroczniejszej otchłani Piekielnej Jaskini. Na świat wydała ją Nazgula, najpotężniejsza z wiedźm. Zaś twoim ojcem jest demon Przemocy – kończyła myśl starucha, zastanawiając się, czy dobrze uczyniła, informując podopieczną o tym, że przez ostatnie lata karmiła ją głównie kłamstwami.
– Więc, nie jesteś moją babcią? – załkała Azara. – Nie możesz mnie tu trzymać, muszę odnaleźć swoją matkę! – szloch młodej wiedźmy zmienił się w stanowcze stwierdzenie.
– Głupia ty! – ryknęła Mara. – Nie opuścisz tego miejsca, twoim przeznaczeniem jest…
– Spróbuj mnie zatrzymać – przerwała jej ponownie w pół zdania Azara, wtapiając w starą wiedźmę krwistoczerwone źrenice.
Starucha syknęła, gotowa rzucić czar zniewolenia, zdawała sobie sprawę, że najbliższe sekundy wpłyną na los jej rasy. Wiedziała, że Pan Mroku dla rozrywki wielokrotnie dziesiątkował swoich poddanych, wykazując się przy tym wybitnym okrucieństwem. Miała świadomość tego, że zadanie, które zlecił jej jako Strażniczce, będzie najtrudniejszym w jej istnieniu. Że unicestwienie jej bytu może nastąpić nagle. Poczęła zastanawiać się, jaki sens ma służenie władcy, który z mistrzowską precyzją i sadystycznym zacięciem tkał losy mu podległych, wplatając w nie sprzeczne proroctwa. Jej czarne oczy w jednej chwili nabrały krwawej barwy, zrzuciła z siebie zatęchłą kapotę i rozłożywszy ramiona uniosła się w powietrzu. Stara, trędowata wiedźma w mgnieniu oka przeistoczyła się w pełną wigoru i mocy, piękną czarownicę.
Azara zeskoczyła z łoża, próbując wyminąć strażniczkę. Jej delikatne ciało wpierw przeniknął lodowaty dreszcz, chwilę potem poczuła, jak jakaś tajemnicza siła unosi ją w powietrzu i ciska z impetem w kąt izby. Z zamroczenia wyrwał ją niewyobrażalny ból, przeszywający jej dłonie i stopy. Mara unieruchomiła podopieczną, przybijając ją do sklepienia osikowymi gwoździami. Zniewolona wiedźma, czuła, jak z każdą kroplą upływającej z niej krwi rośnie w niej moc, którą potęgowała wściekłość. Źrenice w szaleńczym tempie zmieniały kolor na biały, żółty, czarny i czerwony. Nagle poczuła strach, paniczny, strach pochodzący z czarnego serca Mary. Strażniczce zostało niewiele czasu na dokończenie rytuału, rozpaczliwie próbowała zebrać resztkę mocy, niezbędną do wykonania zadania i ocalenia siebie. Przed oczami przemknęło jej starożytne proroctwo:
Z bagna krwi zasłużonej, z mroków, którymi władają smoki, przybędzie potężniejsza niż ongiś. Mieczem jej mord będzie, przeznaczeniem – zgubienie.
Wiedźma zamknęła oczy, Azara dostrzegła, jak usta opiekunki składają się w słowa, które raptownie wypełniły całe pomieszczenie, rozchodziły się potężną falą wśród zniszczonych, starych drzew, wdzierają w każdy zakamarek jej umysłu. Chwilę potem czarownica ryknęła potężnym demonicznym głosem:
El nord kirt skul da na
El nord kirt skul tfe ne
Op naz thre ne rol mro
Op naz gra vo do sli
Wałt him da skul at treth.
Azara czuła, jak gdyby zapadała się w sobie, gasła jej moc, opuszczała świadomość, zamknęła oczy. Spośród ciemności wyłonił się krwistoczerwony napis:
Z bagna krwi zasłużonej, z mroków, którymi władają smoki, przybędzie potężniejsza niż ongiś. Mieczem jej mord będzie, przeznaczeniem – zgubienie.
W tej samej chwili młoda wiedźma runęła na posadzkę, skuliła się, pragnąc ukryć przed bólem poranione ciało. Izbę ogarnął całkowity mrok, po czym nastąpiła potężna eksplozja.
*
Gruba, okuta krasnoludzkim złotem magiczna księga runęła z drewnianej półki, umiejscowionej nad posłaniem, wprost na głowę Thangura. Czarnoksiężnik zerwał się łoża.
– To ziemia drży, a więc zaczęło się – pomyślał, obserwując, jak wszystko wkoło zaczyna podskakiwać i przewracać się. Podszedł do okna wieży, kierując wzrok w stronę północnego horyzontu. Wpatrywał się w Ziemie Wyklęte, czekając na znak. Potworny huk, po którym nastąpił oślepiający błysk, zmieniający się w jednej chwili w olbrzymich rozmiarów szkarłatną, demoniczną facjatę, utwierdził maga w pierwotnym założeniu. Ubrał się pośpiesznie i zbiegł krętymi, kwarcowymi schodami. Pegaz, trzepocząc skrzydłami i potrząsając lśniąco białą grzywą, już na niego czekał. Thangur dosiadł przyjaciela i szepcząc mu do ucha, wyznaczył kierunek podróży. Wzbili się w powietrze, kierując w stronę wschodzącego Słońca.
Dochodziło południe, gdy na widnokręgu pojawił się El Szharit, diamentowy zamek. Mag spiął boki przyjaciela, rozpoczął się wyścig z czasem.
– Thangur! Thangur leci – krzyknęło pacholę, wyraźnie podekscytowane wyjątkowym gościem. Rzucił w stronę zniszczonej lepianki niedopałek Marysiowego zioła, założył botki i zagonił owce do zagrody, przylegającej do prowizorycznej glinianej chatki.
– Koniecznie muszę mniej palić, dla spokojności sumienia i ratowania tyłka przed cęgami – pomyślał chłopiec, żwawo ruszając w stronę zamkowego dziedzińca. Gdy pachołek mijał Złodziejską Basztę, pegaz zataczał właśnie koło, szykując się do lądowania. Tłum gapiów poruszonych wizytą Thangura zwiększał się z każdą chwilą. Czarnoksiężnik zeskoczył z pegaza, próbując w morzu twarzy wychwycić tylko tę, dla której tu przybył. Po krótkiej chwili spojrzenia Thangura i chłopca skrzyżowały się. Pacholę uśmiechnęło się szeroko i biegnąc ile sił w nogach, szykowało do skoku w rozpostarte ramiona przybysza.
– Dziadku, czemu lub komu zawdzięczamy twą wizytę? – zapytał rozanielony chłopiec, wtulając się w potężny tors wiekowego maga.
– Artaganie, twoje przeznaczenie właśnie zaczęło się wypełniać – odrzekł pospiesznie czarnoksiężnik. – Nie mamy chwili do stracenia!
Postawił chłopca na ziemię i obrócił się w stronę dowódcy Gwardii Niezniszczalnych.
– Przyjacielu, sporo wiosen minęło od naszego ostatniego spotkania – rzekł. – Prowadź mnie, proszę, do Króla, sprawy, z którymi przybywam nie mogą czekać.
Dowódca skinął głową, obrócił się w stronę podkomendnych i stanowczym głosem wydał rozkaz.
– Dia na, hasz orf half wik, mosa gul Thor Thangur!
Zbrojni jak zaklęci uformowali bojowy szyk, krzyżując w górze tytaniczne ostrza. Thangur, zmieszany i zawstydzony całym zajściem, udał się za przyjacielem, trzymając za rękę równie onieśmielonego Artagana.
*
– A więc powiadasz, Thangurze, że pojawił się omen – rzekł władca siedzący w towarzystwie dworu za syto zastawionym stołem. Kryształową komnatę rozświetlał ogień pochodni osadzonych w złotych lampach, odbijający się jasnym blaskiem w lśniących ścianach komnaty. Artagan nie mógł oderwać wzroku od złotych zastaw, na których przeplatały się egzotyczne owoce: karambole, cytrusy, arbuzy, gigantycznych rozmiarów słodkości oblane mleczną isztarską czekoladą, pieczone guźce, podwędzane owce, misy Marysiowego zioła, opiaty z Krainy Zapomnienia, gorzałka w kryształowych karafkach.
– Omen, który sprawi, że na twoim stole gościć będą tylko szczury i kurz. Omen, który wystawi twoją gwardię i twój lud, czcigodny władco, na najcięższą próbę. Omen, który sprowadzi na nas niewyobrażalny ból, smutek, cierpienie i w końcu unicestwienie – wyliczał mag.
– Cóż zatem radzisz, Thangurze? – zapytał władca, próbując w oczach czarodzieja doszukać się prostej odpowiedzi.
Thangur popatrzył na Artagana, po czym spuścił głowę. Istnienie jego świata zależało od skrzętnie ukrywanej potęgi tego niepozornego chłopca. Wiedział, że w końcu musi zrzucić z chłopca ochronne zaklęcie, które przez dziesięciolecia czyniło go niewidzialnym dla istot z Ziem Wyklętych.
– On jest kluczem – zawyrokował mag, przenosząc zza pleców drobnego, niepozornego chłopaka.
– Ha, ha, ha! – Król nawet nie starał się ukryć rozbawienia. – Wielki Thangurze, ha, ha, ha, nawet w obliczu rychłej, ha, ha, ha, zagłady nie opuszcza cię poczucie humoru – władca na próżno próbował przywołać się do porządku.
– Zamilcz! Zawrzyj usta, rozpasany władco! – twarz Thangura wypełniła złość, wichura, która gwałtownie spowiła dziedziniec zamku, wdarła się przez niedomknięte okna do kryształowej komnaty, zdmuchując ogień z pochodni przytwierdzonych do ściany, gasząc świece równo rozstawione na stołach. Komnatę spowiła cisza i mrok. Mag narzucił na zdezorientowanego chłopca pelerynę utkaną z elfickich włosów i pochylając się nad Artaganem, wypowiedział zaklęcie:
Legiony wolnych ras prowadząc do zwycięstwa,
nakłoniony do przyjęcia zapomnienia zaklęcia,
ścigany niczym zwierzę u mnie żeś znalazł ratunek.
Władca mroku znów cię dostrzeże, wyznaczając gwałtu i mordu kierunek.
Jesteś nam potrzebny, Świetlisty Rycerzu.
Moc w tobie, twoim sercu, duchu i pancerzu.
Artag noch, di ankora ki
Artag quansempre dermi
Perto demon vo, perto demon tu
Rico del rai
Rico del rai Artag.
Kończąc zaklęcie, Thangur otworzył dłoń, wypuszczając z niej niezliczoną ilość świetlnych istot, które mieniąc się kolorami tęczy, rozświetliły salę magią kolorów.
Król siedział skruszony, bacznie obserwując czarodzieja i pelerynę, którą mag okrył pacholę. Thangur pochylił się nad magiczną tkaniną, nie odrywając wzroku od władcy. Zdecydowanym ruchem odrzucił ją na bok. To, co zobaczył władca oraz zebrani dworzanie, poderwało ich na równe nogi. Wyścig wciąż trwał.
*
Azara leżała na krwawych szczątkach swojej opiekunki. W końcu podniosła się, rozejrzała, najwyraźniej zdumiona niszczycielską siłą, jaką władała. Praktycznie wszystko w promieniu kilku zagonów zostało doszczętnie wypalone. Jej wzrok przykuła błyszcząca głowica siekiery, którą siła eksplozji wyrzuciła na odległość kilkudziesięciu sążni. Obuch, policzki i ostrze siekiery pokryte były runami, których rozszyfrowanie nie mogło stanowić najmniejszego problemu dla młodej wiedźmy. Skinieniem dłoni przywołała do siebie głowicę, ujęła ją w delikatne dłonie, po czym zaczęła na głos czytać:
Niezawinione życie okrutną śmiercią przerwij, księżniczkę nieskalaną z rodu zdrajców odszukaj, wbij ostrze w jej serce, przeznaczenie oszukaj.
Obróciła głowicę siekiery na drugą stronę, przyglądając się, jak Pan Mroku wypala dla niej kolejną wiadomość:
Na wschodnim krańcu świata rycerz się odrodził, zerwie łańcuchy ciemności, mrokom świata zaszkodzi.
Północny wicher coraz dotkliwej smagał nagie ciało Azary, której jedynym okryciem były resztki wnętrzności i krew starej Mary. Nabrała w płuca powietrza, po czym wydała z siebie przeraźliwy skrzek, odbijający się złowrogim echem na Przeklętych Wzgórzach. Upiorny pisk rozchodzący się po nieboskłonie wyostrzył jej zmysły. Spojrzała w stronę wzgórz i uśmiechnęła się. Błękit nieba przecinały płomienie ognia.
Słońce kończyło wachtę, przesyłając ludziom ostatni promień światła, zza gęstych chmur wyłonił się księżyc, na tarczy którego baczny obserwator mógł dostrzec postać pięknej, nagiej kobiety, lecącej na smoku do wschodniego krańca świata.
Adam Adaszyński, absolwent WUE
Biały Tygrys Me
Było rano, jakiemuś zabłąkanemu promieniowi słońca udało się wślizgnąć przez okno. Padł na łóżko, na którym spała młoda kobieta. Me przeciągnęła się leniwie [Biały Tygrys poruszył wibryssami, potem ziewnął odsłaniając wspaniałe zębiska]. Rude loki Me odcinały się od bieli poduszki, wiły się we wszystkich kierunkach jak węże na głowie mitycznej Meduzy. Smukłe ciało otuliła śnieżnobiałym prześcieradłem. Czując ciepło słońca na policzku, powiedziała, z wciąż zamkniętymi oczami:
– To będzie dobry dzień.
Mogłaby tak leżeć bez końca – z ciepłem i oślepiającą jasnością słonecznego promienia na twarzy. Ostry dźwięk budzika przerwał ten błogostan, musiała wstać. W drodze do łazienki wykonała ruch dłonią przed panelem z kolorowymi diodami i z głośników popłynęła muzyka. Dźwięki skrzypiec, wiolonczeli i klawesynu rozlały się miękko po mieszkaniu. Nagranie znalazła w plikach odzyskanych z jakiegoś starego urządzenia – podpisane było Kanon Pachelbela. Choć utwór pochodził z archaicznych czasów, pasował do niej, mimo że miała tylko 18 lat i żyła u schyłku drugiego tysiąclecia.
Odkręciła kurek, z prysznica posypały się srebrne krople – smyki drobiły, wygrywając coraz krótsze wartości rytmiczne [Biały Tygrys skulił się i strząsał z biało-srebrnego futra urojone krople wody. Nie znosił, gdy Me brała prysznic lub chodziła na pływalnię]. Gdy dziewczyna kończyła toaletę, Kanon Pachelbela właśnie wybrzmiał. Zrezygnowała ze śniadania – spieszyła się do pracy jak zawsze, gdy czekała ją wyprawa do Dystryktu Czerwonego. Była Zbieraczem i przeciętnie raz w miesiącu z grupą innych Zbieraczy wyjeżdżała na teren zamknięty, zamieszkiwany kiedyś przez archaicznych ludzi. Zbierali wszystko, co uznawali za wartościowe, a potem katalogowali znaleziska. Czasami, ale bardzo rzadko, pozwalano im coś zatrzymać. Znajomi Me szybko sprzedawali przedmioty na czarnym rynku, ale ona nie potrafiła się z nimi rozstać. Gromadziła je, choć o przeznaczeniu niektórych nie miała pojęcia. Lubiła siadać wieczorami, brać w dłonie jeden z tajemniczych obiektów i wymyślać do czego mógł służyć. Tak oto o nieodgadnionym przeznaczeniu pozostały między innymi: zdekompletowany saksofon basowy, którego szczątki zawiesiła na ścianie nad łóżkiem i dziurkowany bęben pralki, z którego zrobiła nocną szafkę.
Stała na 200. piętrze przed rozsuwającymi się drzwiami windy.
– Dzień dobry panno Me – powiedział mechanizm, ale jego głos nie brzmiał mechanicznie, jakby się można było spodziewać – miał ciepłą barwę.
– Dzień dobry – odpowiedziała z uśmiechem. Tylko w stosunku do mówiących urządzeń była tak miła, za ludźmi nie przepadała. Zawsze ją albo złościli, albo onieśmielali. [Biały Tygrys przeciągnął się. Najchętniej wróciłby już do przytulnego mieszkania]. Dziewczyna cieszyła się jazdą pustą windą. Jej Mieszkaniowiec liczył 230 pięter, tak jak wszystkie Mieszkaniowce. Cały Dystrykt Żółty był nimi pokryty. Sterczały niczym betonowe słupy, a z okna każdego z mieszkań rozlegał się widok na ściany następnego Mieszkaniowca, albo na mur okalający dystrykt. Me nie mogła narzekać, bowiem mieszkała na 200. piętrze i przy sprzyjających warunkach mogła liczyć na słoneczne światło. Uwielbiała jasne smugi grające na złotym saksofonie zawieszonym nad łóżkiem.
Na 85. piętrze winda zaćwierkała, drzwi rozsunęły się. Lotta przekroczyła próg i ją również pozdrowił ciepły głos mechanizmu, ale nie odpowiedziała. Wydłubywała coś spomiędzy zębów [Biały Tygrys odsłonił kły i nastroszył wibryssy, uszy położył po sobie].
– Czy już nikt nie szanuje Protokołu Mieszkaniowca? Bachor spod siedemdziesiątki już dawno skończył 6 lat, a matka nie zamierza go oddać. Bękart zużywa przecież wodę, prąd i to wszystko naszym kosztem, kochaneńka, naszym kosztem. Właśnie jadę to zgłosić i…
[Głupia cipa – warknął Biały Tygrys i najeżył się].
Głos Lotty miał dziwną właściwość, pochłaniał cały tlen w windzie. Me wiedziała, że kobieta nie odpuści i będzie pomstować do końca ich podróży. Zawiesiła wzrok na twarzy Lotty i od czasu do czasu kiwała głową. W myślach odtwarzała Kanon Pachelbela, skupiając się na kojącym ją fragmencie na wiolonczelę [Biały Tygrys też się rozluźnił. Zajął się toaletą, lizał wielką łapę i nucił Pachelbela razem z Me]. Dotarły do poziomu garaży, gdzie Me rzuciła się pędem do swojego latającego skutera, pozostawiając w tyle oburzoną Lottę. Od razu wystartowała pionowo w górę, aby być bliżej słońca. Wiatr rozwiewał jej miedziane włosy, które nie mieściły się pod żadnym kaskiem [Biały Tygrys czuł, jak pęd powietrza przeczesuje jego pręgowane futro – zmrużył bursztynowe ślepia i mruknął z zadowolenia]. Me leciała nad Mieszkaniowcami. Odwróciła głowę w lewo i patrzyła w dal, gdzieś tam są Wszechocean i Dystrykt Biały. Ten skrawek „raju” zamieszkiwali bogacze, którzy mieli wszystko to, o czym pozostali mogli tylko śnić. Mieli niskie Mieszkaniowce zwane domami, których z nikim nie dzielili. Mieli ogrody i białe plaże, na których mogli wygrzewać się w słońcu. Jednak najbardziej Me zazdrościła im widoku słońca znikającego za morskim horyzontem. Sama znała to zjawisko tylko z książek i z filmów. Właśnie teraz oczami wyobraźni patrzyła na oranżową tarczę znikającą za widnokręgiem i pozostawiającą na powierzchni Wszechoceanu pomarańczowo-złotą plamę. Odbiła lekko w prawo, zbliżała się do Dystryktu Niebieskiego – do miejsca pracy.
Myliła się – to nie był miły dzień. Odwołano ich wypad do Dystryktu Czerwonego i spędziła siedem godzin na koszmarnych ćwiczeniach z bezpieczeństwa. Wszystko ją bolało, musiała poprawić sobie nastrój. Poważnie rozważała soczysty stek na obiad i sorbet ananasowy na deser. Skrzywiła się jednak gdy pomyślała o rzeźniku – napawał ją odrazą. Był gruby, spocony i zawsze szukał pretekstu żeby jej dotknąć. Ale wyobrażenie soczystego steku, w który się wgryza, zrobiło swoje i podjęła decyzję:
– No to do rzeźnika! [Biały Tygrys oblizał się wielkim, różowym jęzorem].
Drzwi rozsunęły się – Bingo! – pomyślała gdy za kontuarem zobaczyła młodego, przygarbionego i dość cherlawego chłopaka, pomocnika rzeźnika. Ożywił się na widok Me, znała się na mięsie, jak mało kto.
– Poproszę cztery steki.
– Hereford czy Black Angus? – zapytał chłopak.
[Biały Tygrys prawie wykrzyknął – Black Angus].
– Black Angus – odparła bez namysłu.
– Wybornie, proszę spojrzeć na ten marmurkowy wzór. Doskonały, doskonały wybór – mówił z podnieceniem, a nawet dostał rumieńców. Pochwałę szlachetnej mięsnej rasy z dawnych irlandzkich hodowli przerwało nadejście szefa.
– Ja panienkę obsłużę, wracaj na zaplecze – burknął.
Chłopak zwiądł, jakby zapadł się w siebie, i zniknął za kotarą. Me przewróciła oczami – bolała ją głowa, była poirytowana i chciała jak najszybciej znaleźć się w swoim mieszkaniu. Grubas zgrabnie zapakował cztery steki i przyjął należność – niepocieszony, bo położyła ją na ladzie, a liczył na dotyk jej smukłych, bladych palców. Wylał się zza lady i ruszył w kierunku drzwi. Wręczając Me pakunek, dotknął jej ręki i przygryzł dolną wargę. Dziewczyna wzdrygnęła się z obrzydzenia. [Biały tygrys gotował się do skoku, ale na szczęście ruch uliczny i lekki wiaterek jakoś go rozproszyły. Cała agresja uleciała, jej miejsce zajął piękny obraz czterech soczystych steków].
Przed windą, Lotta trajkotała do podręcznego komunikatora, brudząc go jaskrawoczerwoną szminką. Spotkanie teraz Lotty to ostatnia rzecz jakiej potrzebowała Me. Była głodna, a ból głowy narastał. Ruszyła do windy zdecydowanym krokiem. Drzwi rozsunęły się i Lotta skwapliwie skorzystała z okazji. Wyłączyła komunikator i od razu przystąpiła do ataku na i tak już zirytowaną Me. Głos Lotty zaskrzypiał.
– Właśnie zabrali to brudne szczenię, a jak to się darło, jak miotało…
Jej słowa odbijały się w głowie Me tętentem. Przymknęła oczy. Próbowała przywołać miękkie tony wiolonczeli i odciąć się od jazgotu kobiety, ale nie była w stanie. [Biały Tygrys już od momentu przekroczenia progu windy był rozdrażniony. Poruszał się nerwowo jak zwierzę w zbyt małej klatce. Robił dwa kroki i nawrót, znowu dwa kroki i nawrót. Jego ogon miotał się na wszystkie strony jak ogrodowy wąż wypuszczony z rąk podczas podlewania, szczególnie gdy ciśnienie wody jest bardzo duże]. Me zaczęła odliczać piętra: – 72, 73, 74… Nie pomagało. Słowa-gwoździe z ust Lotty sypały się na podłogę windy z łoskotem. Dziewczynie zakręciło się w głowie. Windą szarpnęło i zatrzymała się między piętrami po raz pierwszy w życiu Me. [Biały Tygrys spiął się i… skoczył].
Windę wypełnił kolor czerwony, trochę mnie jaskrawy niż szminka Lotty, ale za to było go dużo więcej, niż jeszcze przed chwilą na jej wargach. Winda ruszyła. Drzwi najpierw otworzyły się na 85. piętrze – nikt nie wysiadł. Na 200. wysiadła Me. Nie mogła się nadziwić swojemu biało-srebrnemu futru, tak cudownie miękkiemu. Ogon trzymała wysoko, trochę to niegodne tygrysa, ale za nic nie chciała unurzać go w krwi Lotty. Weszła do mieszkania i od razu przesunęła łapą przed panelem z diodami. Jej ukochana muzyka wypełniła przestrzeń, teraz musiała pozbierać myśli. Wyciągnęła się wygodnie na łóżku i odruchowo zaczęła wylizywać łapy, tam gdzie futro różowiło się od krwi. Poczuła metaliczny posmak – był przyjemny. Aksamitne tony wiolonczeli uspokajały ją. Mrużyła ślepia, nie przestawała lizać łap i oblizywać pyska. Nie czuła głodu, steki mogą poczekać. Wyciągnęła się na boku i wyprężyła. Pomyślała, że drzemka dobrze jej zrobi. Było późne popołudnie, ale znowu nie tak późne, aby nie odwiedzić dziś jeszcze raz rzeźnika – myślała Me i uśmiechała się.
Becia-Becia, studentka WUE
Nabici w słoiki
Media w kraju nad Wisłą biją na alarm: bezrobocie w Polsce jest gigantyczne! I co mają zrobić te biedne żuczki, dla których zabrakło pracy w ich rodzinnych miastach? Uciekać! Ratować się! Duża część Polaków kieruje się chyba podobną logiką: masowo ruszają na podbój rodzimej metropolii. Pakują walizki, żegnają najbliższych, zabierają wałówkę przygotowaną przez mamę i jadą do Warszawy po spełnienie marzeń. Są przekonani, że stolica czeka właśnie na nich, że powita ich z otwartymi ramionami. Rzeczywistość jednak bywa okrutna i ma bolesne sposoby na to, by krajowi imigranci szybko otrząsnęli się ze snu o raju.
Pierwszym ze sposobów są rodowici mieszkańcy stolycy*, którzy traktują przybyszów jak zło najgorsze. Chociaż, czy mają ku temu jakikolwiek powód? Przecież fakt, że urodzili się w Warszawie, a nie w Rzerzęczycach, Piasku czy Cykarzewie nie czyni ich nikim wyjątkowym. A jednak. Uważają oni Warszawę za swoją własność, zachowując się przy tym nierzadko jak rozpieszczony, chytruskowaty, niepotrafiący się dzielić jedynak czy jedynaczka. Postępują na zasadzie: moje! nie oddam! Może boją się, że zabraknie im Warszawy? Słoiki wyjedzą trawę zamieszkującą skwerki, wyduldają całą wodę z Wisły?
A może po prostu zazdroszczą? Bo Słoiki przywożą z domu rodzinnego smakołyki, których rodowici mieszkańcy stolicy nie zjedzą nawet w najbardziej wykwintnej restauracji Magdy Gessler czy innego masterszefa. Bo Słoiki mają za kim tęsknić i do kogo wracać. Bo, wreszcie, Słoiki znalazły w sobie dość odwagi i determinacji, by przyjechać do zupełnie obcego miasta i walczyć o lepsze jutro. I doprawdy nie rozumiem, dlaczego są przez to nienawidzeni przez Warszawiaków. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że zazdrość zaczyna się od powietrza, którym ktoś drugi oddycha. Należy więc zrozumieć mieszkańców stolicy. Może się okazać, że pałają oni namiętną miłością do swego powietrza. Po prostu.
Praca. To kolejny czynnik, który przytulny sen o raju zamienia w koszmar. Na własnej skórze przekonałam się, że wielkie miasto nie jest równe wielkiej ilości pracy. A praca, która jest, nie jest dla wszystkich. I wbrew pozorom nie jest dla tych, którzy mają wykształcenie i doświadczenie. Ale, patrząc przez pryzmat naszego malowniczego kraju, to nie jest żadną nowiną. Żeby nie było, że wypisuję puste, stereotypowe słowa, pozwolę sobie przytoczyć przykład pewnej Karoliny. Karolina kilka sezonów akademickich temu ukończyła polonistykę – studia magisterskie na najlepszej, według wszelkich rankingów, polskiej uczelni. Dodatkowo, na tejże uczelni zrobiła studia podyplomowe z logopedii. Przygotowała do egzaminu maturalnego trzy roczniki liceum. I po co to wszystko? Ano po to, by teraz w stolicy sklejać na umowę-zlecenie kartonowe pudełka za całe pięćdziesiąt sześć złotych dziennie. Żyć, nie umierać. Takich pechowców jak Karolina nie brakuje. A więc, podsumowując, by mieć fajną, satysfakcjonującą pracę – nawet w Warszawie – trzeba mieć albo dużo, dużo szczęścia, albo znajomości. A najlepiej i jedno, i drugie. Słoiki niestety nie zawsze mogą na to liczyć i często kończą w fabrykach, wykonując robotę, którą gardzą Warszawiacy.
Jest jeszcze jeden powód tego, że sen o raju pryska jak bańka. Są to same Słoiki i ich samoocena. Historia zna przypadki, gdy, wracając z weekendu w rodzinnego domu, jeden czy drugi Słoik tuż przed Warszawą wyrzuca przez okno pociągu mamine ogórki kiszone, grzybki marynowane, ciasto czy jajka od swojskich kurek. Bo jedzenie przywiezione ze wsi to wieś… A matka robi wstyd przed warszawskimi kumplami. A jeżeli to o kimś świadczy, to tylko o niewdzięcznym Słoiku. I to bynajmniej nie pochlebnie. Nie mówię tu tylko o marnowaniu jedzenia, choć nie ma wątpliwości, że dobry uczynek to to nie jest. Ale co dobrego wyrośnie z kogoś, kto wstydzi się swojej rodziny, swojego domu, swojej miejscowości? Z pewnością nic dobrego. Szkoda tylko tych babć, mam, cioć, które starają się, by wnusia czy syneczek mieli co jeść w tym wielkim, obcym mieście.
A na koniec mój apel do Warszawiaków: postarajcie się choć zaakceptować przyjezdnych. Stolica jest duża, starczy w niej miejsca dla wszystkich. A te znienawidzone przez Was Słoiki wcale nie są takie złe. Wiem, co mówię, w końcu jestem jednym z nich.
⃰ Nie mam tu na myśli wszystkich mieszkańców Warszawy, a jedynie tych uważających się za lepszych tylko z powodu miejsca zamieszkania. Użycie tego sformułowania nie było motywowane chęcią urażenia czyichkolwiek uczuć. A jeżeli mimo to ktokolwiek poczuł się dotknięty – przepraszam.
Dominika Pytlas, absolwentka WUE
Samotność
Śniło mi się, że umarłem i nikt tego nie zauważył. Może tylko ksiądz, który odprawiał modły bez większego zaangażowania w deklamację. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nagle nie odłożył księgi psalmów. Śpiew żałobny urwał w pół zdania, odgarnął kwiaty na bok i jakby nigdy nic zabrał się za otwieranie trumny. Widziałem to wszystko z góry, bo duchom podobno wolno takie rzeczy. Tymczasem kapłan zdążył podnieść wieko i włożyć ręce do środka, zupełnie jakby naczytał się Biblii i sam chciał przetestować wskrzeszanie ludzi na żywo. Mechanicznie potrząsał trupiobladym ciałem – podobno moim – do momentu, aż podniosłem prawą powiekę. Zatraciłem się w obserwacji. Szarpał mnie na tyle długo, że straciłem nadzieję na jego odejście.
Otwieram prawe oko. Patrzę i nie mogę uwierzyć. Jestem. Jestem ja we własnej osobie – mam tylko ręce skrępowane różańcem, w ręku święty obrazek, powyżej krzyż, pod krzyżem czarny, wypłowiały garnitur. Doprawdy nie wiem, kto mnie tak ubrał – nieelegancko. Już po chwili dochodzą do mnie zapachy – czuję smród kwiatów i zniczy, kręci mi się w głowie od nadmiaru kadzideł. Wcale mi się to wszystko nie podoba. Postanawiam, że wrócę do umierania. Tam było przyjemnie, a tu tylko ból rąk związanych za ciasno. I jeszcze ten ksiądz. Wyrywa mi obrazek i krzyczy na cały głos.
– Zjeżdżaj stąd!
Patrzę na niego z powątpiewaniem. Jest stary jak Troja. Tylko te słowa do niego nie pasują, choć pewnie wydaje mu się, że przemawia w bliskim mi języku. Mogę się tylko dziwić, jak starzec przepuszcza przez sztuczną szczękę sepleniące „zjeżdżaj”, jak stara się być w tym prawdziwy.
– No ruszaj się! – rozrywa różaniec, odgarnia kwiaty tak, jakby przygotowywał mi tor do gonitwy. – Zjeżdżaj stąd. Nie pokazuj się tu w najbliższym czasie.
– Ale dlaczego? Przecież obiecaliście mi święty spokój?
– Jeszcze nie teraz. Widzisz te pustki?
Rozglądam się uważnie – rzeczywiście jesteśmy sami. Nie ma nikogo więcej oprócz nas i duchów.
– Wynoś się, słyszysz? Wróć, jak już będziesz gotowy.
– Na co?
– Na umieranie. Nie chcę po raz kolejny stać tutaj sam jak palec i marznąć.
Andrzej Karpiński, absolwent WUE
Na początku było słowo…
Na początku było słowo. Potem słowa dwa. Później słów kilka, tych bardziej i mniej ważnych. Jednoznacznych i znaczących wiele. Cały świat zaczął mówić. Mówimy o sobie, o innych, o wszystkim i o niczym. Mówimy szczerze lub nieszczerze, prosto lub zawile. Ale mówimy, piszemy. Tworzymy i niszczymy. Czym jest słowo? Czym jest język?
Pierwsze słowo wypowiedziane przez dziecko jest tak samo ważne, jak jego pierwszy krok. Ostatnie słowo umierającej bliskiej osoby jest równie istotne, co jej ostatni gest. Słowa potrafią żyć własnym życiem. Wypowiedziane mogą zranić albo ukoić ból, zagoić ranę. Zbliżają i dzielą. Czy mają jakąś magiczną moc?
Wierzę w moc słów. Moja wiara jest tak wielka, że ociera się o fanatyzm. Wierzę w nią ślepo i bezgranicznie i nikt tej wiary nie jest w stanie mi odebrać. Nieważne, czy jest to słowo powiedziane czy zapisane i nieważne w jakim języku. Nieistotne, czy to tysiąc słów czy tylko jedno. Wierzę w ich moc.
Ludzie mówią, że nie liczą się słowa, a czyny; że ludzie kłamią. A czy odkrycie tego, że jesteśmy okłamywani nie jest ważne? Czy nie pozwala nam poznać lepiej drugiego człowieka? Może kluczem do zrozumienia innych jest właśnie patrzenie na nich przez pryzmat tego, co mówią? Jaką wagę przykładają do słów? Używają ich świadomie czy paplą bez sensu? Czy naprawdę czyny są ważniejsze od słów?
Im lepiej ludzie się znają, im bliżej ze sobą są, tym jest większa szansa na ich „porozumienie bez słów”. Tylko na czym dokładnie ono polega? Czy skoro znamy się jak łyse konie, to nie potrzebujemy już do siebie mówić? Takie porozumienie oznacza chyba właśnie to, że doskonale wiemy, jakich słów druga osoba miała zamiar użyć. W tym sensie język nabiera nowego, metafizycznego znaczenia. Ale nawet wtedy słowo nie traci na ważności. Wręcz przeciwnie, staje się kluczem do ludzkiego umysłu, do jego myśli i wyobrażeń.
Może się wydawać, że zasób słów w każdym niemal języku jest niewystarczający do wyrażenia wszystkiego, co wyrazić byśmy chcieli. Czasem brakuje nam słowa, a wypowiadane zdania nie do końca odpowiadają temu, co znajduje się w naszej głowie. Czy powodem są faktyczne braki w istniejącym języku, czy może nasze chaotyczne myśli? Ile razy okazywało się, że dokładne przełożenie myśli na słowa kończyło się porażką, brakiem sensu? O ile łatwiej byłoby, gdyby ta praca, która spoczywa na naszych barkach była wykonywana automatycznie, bez wysiłku i z pożądanym efektem.
Posługiwanie się słowem jest umiejętnością, która niektórym przychodzi łatwiej, a innym trudniej. Ale warto zdać sobie sprawę z tego, jak wiele można zyskać, kiedy już nauczymy się jej i będziemy wykorzystywać naturalnie. Kiedy dobór odpowiednich słów nie będzie wysiłkiem, a ułożenie myśli w konkretne zdania będzie przyjemnością, a nie frustrującą koniecznością. Słowa dają nam wybór i wolność w najlepszym znaczeniu. Dają komfort myślenia i nadają formę wyobrażeniom. Pojawiły się nie bez powodu i nie znikną ot tak, po prostu. I nawet, jeżeli wybierzemy milczenie, będą trwały w naszym umyśle i w każdym aspekcie naszego życia. Taką moc mają słowa.
Aleksandra Gieryng, absolwentka WUE